www.koltowski.org

14:09 Czwartek
7 Grudzień 2006

Białobrzegi

Pierwszym w naszej karierze zaprzęgowej oficjalnym występem był udział w zawodach w Białobrzegach. Impreza odbyła się w dniach 23-24 listopada 2002 roku i była naprawdę niesamowitym przeżyciem. Białobrzegi są miejscowością położoną nad Zalewem Zegrzyńskim w Kotlinie Warszawskiej (25 km na północ od Warszawy). Trasa zawodów wiodła przez pobliskie lasy.

Podróż

Na zawody wybraliśmy się w czwórkę - Hubert z Renatą i ja z Magdą. Towarzyszyły nam nasze trzy wierne psy zaprzęgowe. Wyruszyliśmy w piątek 22 listopada po południu, dzięki czemu byliśmy na miejscu już w dwie godziny po północy. Mieliśmy po drodze jeden dłuższy postój na wymianę koła w przyczepie campingowej. A właśnie - mieliśmy ze sobą przyczepę campingową Huberta. Bardzo fajny wynalazek - w przyszłości koniecznie muszę sobie taki sprawić. Po przybyciu na miejsce zaparkowaliśmy niedaleko miejsca startu, nakarmiliśmy psiska i zwiedziliśmy szybko teren. Organizatorzy dbali o nas bardzo - zajęli się nami po przyjeździe, choć pora była dość późna, poczęstowali piwem, którego przez całe zawody było pod dostatkiem i było za darmo! Osobliwe dość było to piwo - miało barwę płynu do mycia naczyń marki Ludwik, ale podobno smakowało nieźle (nie wiem, nie piłem).

Dzień pierwszy

Spaliśmy w przyczepie campingowej poubierani jak nieboskie stworzenia, bo baliśmy się, że przemarzniemy w nocy, a w przyczepie nie było ogrzewania. Nasze obawy okazały się jednak płonne - było bardzo cieplutko i spalibyśmy pewnie do południa, gdyby nie fakt, że o szóstej rano dookoła zaczęły jazgotać psy na stake-out'ach. Nie zrażając się zbytnio wczesną porą zabraliśmy się za poranną toaletę po czym postanowiliśmy załatwić formalności startowe.

I tu pojawiły się nowe okoliczności, które zmusiły mnie do podjęcia poważnej decyzji. Otóż nasz start w zawodach zgłosiliśmy znacznie wcześniej, jednakże ze względu na cieczkę Betiny zaprzęg został zgłoszony w klasie C2, co oznacza, że tylko cztery psy mogły startować w zaprzęgu. Tydzień przed zawodami cieczka się skończyła i mieliśmy nadzieję, że uda nam się już na miejscu zmienić klasę na B2, co pozwoliłoby Betinie wystartować razem z innymi pieskami. Niestety - klasy nie udało się zmienić i Betina została bezrobotna. I tu właśnie podjąłem trudną decyzję - zgłosiłem się z Betiną w klasie SM czyli w Skandynawce Mężczyzn. A decyzja była trudna, ponieważ od dwóch miesięcy nie trenowałem biegania, a na dodatek miałem tylko wielkie, zimowe buty. Do tego jeszcze, jak się dowiedziałem później, w tej klasie dystans do przebiegnięcia wynosił 9 km. Sam rozumiesz, Szanowny Gościu, że nie była to łatwa decyzja.

No ale cóż - słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Stanąłem na starcie z ostatnim numerem startowym, a że był to mój debiut i nie bardzo wiedziałem, jaki jest rytuał startów i na dodatek byłem bardzo zdenerwowany, to spóźniłem się na linię startu i już na wstępie zarobiłem 15 sekund karnych za spóźnienie. Na szczęście dowiedziałem się o tym dopiero po przybyciu na metę, bo mogłoby to osłabić mój zapał sportowy. Ale nie uprzedzajmy faktów. Stanąłem na mecie i czekam na jakieś odliczanie, albo coś w tym stylu, bo pojęcia nie mam, że jestem spóźniony. A tu nic - tylko osoba wypuszczająca zawodników mówi do mnie "JUŻ!". "Ale co już??? Przecież już jestem na tym starcie i można odliczać!" - myślę sobie i stoję jak kołek. "JUŻ! Biegnij! START!". Dopiero po tych słowach zorientowałem się, że powinienem zacząć przebierać nogami. Betina zdążyła się już znudzić oczekiwaniem na start, ale gdy usłyszała moje "NAPRZÓD" pognała do przodu jak szalona, a ja siłą rzeczy (dokładnie siłą łączącej nas linki) za nią. Na całe szczęście pamiętałem dobre rady Mateusza Włodarczyka i nie dałem się Betinie zamęczyć na pierwszym kilometrze. Dostosowałem tempo biegu do swoich możliwości, choć zdawałem sobie sprawę, że Betina mogłaby biec znacznie szybciej. No i biegłem sobie i biegłem i powoli coraz bardziej bolały mnie nogi. W końcu osiągnąłem taki stan zmęczenia, że nóg wcale nie czułem, co było pewną ulgą. Niosły mnie one same, a ja ledwo zipałem i modliłem się gorąco na każdym zakręcie, żeby zobaczyć za nim metę. Niestety - każdy nastepny zakręt był tylko zwiastunem kolejnej prostej. Całe szczęście, że Betina bardzo ładnie pracowała i ciągnęła mnie równiuteńko, bo pewnie zaległbym gdzieś na środku trasy pod jakimś drzewem i poczekał spokojnie na śmierć z wyczerpania. Kilkaset lat po starcie, zmęczonym ruchem wyczerpanej ręki otarłem jedno oko z zalewającego je potu i na chwilę przejrzałem. Oczom moim ukazał się widok, który wprowadził mnie w stan euforii. To znaczy nie wiem, czy można mówić o euforii na progu śmierci, ale ponoć zdarza się u osób śmiertelnie chorych nagła poprawa poprzedzająca zgon. Czegoś podobnego doświadczyłem, kiedy zobaczyłem mym przetartym z potu okiem znak z napisem "800". Oznacza on, że do mety jest jeszcze tylko 800 metrów, więc pogoniłem Betinę i przyśpieszyliśmy nieco. Na zdrowy rozum informacja, że do mety jest jeszcze prawie cały kilometr powinna była położyć mnie na tej leśnej drodze nagłym trupem. Jednakże wtedy - nie wiedzieć czemu - dodała mi sił.

Co się wydarzyło od momentu mojego przyśpieszenia do chwili przekroczenia mety niestety nie pamiętam - zagubiło się w ferworze gwałtownego finiszu lub też, co jest bardziej prawdopodobne, jako zdarzenie wyjątkowo traumatyczne, zostało łaskawie usunięte w mroki niepamięci przez obronne mechanizmy mego bliskiego agonii organizmu. Następne wspomnienia jakie mam, to widok mojej żony i mojego ojca pochylających się nade mną leżącym na iglastej ściółce leśnej. Jak się od nich dowiedziałem - do mety udało mi się dobiec. Tu chciałbym bardzo podziękować mojej ukochanej małżonce, która pomogła mi przeżyć oraz memu wyjątkowemu tacie, który przyjechał na zawody, wspierał mnie i dodawał ducha.

Skoro już się pochwaliłem, że do mety dobiegłem warto też wspomnieć, że nie byłem ostatni - mimo kary za spóźnienie na starcie. Na dziesięciu zawodników startujących w mojej klasie zająłem dziewiąte miejsce! Dla uczciwości przyznam, że dziesiątego zawodnika zdyskwalifikowano. Całkiem nieźle poszło również Renacie z naszym zaprzęgiem, którego startu nie miałem przyjemności oglądać, bo pokrył się czasowo z moim biegiem. Zajęła piąte miejsce na osiem załóg, co jest bardzo dobrym osiągnięciem - wszak dla niej to również były pierwsze zawody.

Wieczór maszera

Tradycją zawodów zaprzęgowych jest wieczór maszera. Oczywiście dla nas ta tradycja była całkiem nowa i nie bardzo wiedzieliśmy, czego się po niej spodziewać. Okazało się, że to taka imprezka z wyżerką i popijawą w bardzo miłym i dość ekscentrycznym towarzystwie zaprzęgowców. Największym zdziwieniem dla nas w czasie tego wydarzenia było piwo barwy płynu do mycia naczyń "Ludwik" - w smaku ponoć niezłe, ale to tylko powtarzana opinia, bo sam wartości owego piwa nie sprawdziłem. Było bardzo miło i wesoło. Jedzonko całkiem smaczne. Posiedzieliśmy trochę, pogadaliśmy i poszliśmy spać do naszej niezawodnej przyczepki.

Dzień drugi

Drugiego dnia o poranku wybraliśmy się - ja i Madzia - na poranną Mszę do lokalnego kościółka. Msza była bardzo kameralna i bardzo miła, a ogłoszenia parafialne zdominowane tematami budowlanymi. Niespodzianką natomiast był czekający na nas pod kościołem mój tato. Wróciliśmy razem do obozu zaprzęgowców, żeby przygotować się do startu.

Atmosfera w obozie wydawała się nieco mniej napięta niż dnia poprzedniego. W każdym bądź razie ja na pewno byłem bardziej wyluzowany, bo już widziałem, czego się mogę spodziewać. I choć miałem niezłe zakwasy po pierwszym etapie, to byłem w bardzo dobrym nastroju.

Przeżyć ze startu w drugim dniu nie będę opisywał, bo są dość podobne do przeżyć z dnia poprzedniego z tą różnicą, że nogi bolały mnie od samego początku i jednego zawodnika udało mi się wyprzedzić, a jeden zawodnik wyprzedził mnie. Ostatecznie zająłem dziewiąte miejsce na dziesięć, bo zdyskwalifikowanemu zawodnikowi zmieniono dyskwalifikację na upomnienie. Renata natomiast utrzymała piątą pozycję z czego byliśmy wszyscy bardzo dumni.

Powrót

Zmęczeni ale szczęśliwi powróciliśmy późnym wieczorem do domów. Przez następny tydzień nogi bolały mnie tak potwornie, że drobiłem małymi kroczkami niczym gejsza. Ale niczego nie żałuję i mam nadzieję, że będę miał jeszcze wiele okazji do startowania w skandynawce.

  1. Copyleft 2008 by Michał Kołtowski
    All rights reversed